MÓJ DZIESIĄTY MARATON

Dziesiąty maraton postanowiłem przebiec w Lęborku. 24 maja biorę udział w biegu 12-sto godzinnym, gdzie pokonuję 90 kilometrów. Po drodze uzyskuję w maratonie czas 3.29.00, co jest niezłym prognostykiem na przyszłość. Po 3 dniach przerwy wznowiłem trening. Środa - 10km na luzie, czwartek - 10km (2 x 6 minut szybszego biegu), piątek - 3km ( 6 minut sz. b.). W sobotę jadę na zawody do Świnoujścia. Po dotarciu na miejsce startu przeżywam lekkie zaskoczenie. Widzę, że bieg już się rozpoczął - godzinę wcześniej niż planowano. Pierwszy raz zdarzyło mi się coś takiego. Ostatecznie w tym dniu nie przebiegłem ani metra.

Niedziela - 9km (3 x 6 minut szybszego biegu), poniedziałek - 9km (3 x 6 minut sz. b.), wtorek - wolne, środa - 9km, czwartek - 9km (3 x 6 minut sz. b.), piątek - 12km (6 minut sz. b.), sobota - 3km (6 minut sz. b.). W niedzielę (8 czerwca) jadę na bieg do Karlina. Dystans - 15 km. Upał, słońce, bezwietrznie. Zaczynam spokojnie - 1km - 3.52, 5km - 20.06. Na 8 kilometrze energia uleciała ze mnie jak z przebitej piłki. Myślę tylko jak ukończyć ten bieg nie idąc. Udało się jakoś. Czas - 1.10.27 - najgorszy w historii moich startów. Po tym biegu miałem ochotę zrezygnować ze startu w maratonie. Póki co ostanowiłem zwiększyć objętość treningów, z równoczesną rezygnacją z szybciej przebieganych odcinków.

Poniedziałek - wolne, wtorek - 18km, środa - 12km, czwartek - 24km, piątek - 12km, sobota - wolne. W niedzielę (15 czerwca) wyjeżdżam z żoną i synkiem na bieg do Trzebiatowa. Dystans 12 kilometrów zaczynam spokojnie, później przyspieszam. Wytrzymuję tempo do końca. Czas 48.37 i trochę optymizmu. Poniedziałek - 12km, wtorek - 24km, środa - 12km, czwartek - 12 km. Piątek i sobota bez treningu.

W sobotę wyjazd do Lęborka. Wybieramy się całą rodziną - ja, żona i synek. Środek lokomocji - jak zwykle nasz mały fiat. W Lęborku mieszka moja siostra z rodziną, więc wyjazd ten ma nie tylko cel sportowy. Na miejscu jesteśmy o godzinie szóstej po południu. Wczesna kolacja i idziemy się zapisać. Wypełniam formularz zgłoszeniowy. Ktoś z obsługi maratonu pokazuje medal i dodaje, że to dla tych co ukończą maraton. Mówię buńczucznie, że ja zawsze kończę. Powiedziałem to chyba w złą godzinę. Następnie badania lekarskie. Ciśnienie 110/70. Komentarz lekarza - "siła spokoju". Wpłacam wpisowe, odbieram numer startowy - 138 i reklamówkę z "fantami".

Noc przespałem wyjątkowo dobrze. Budzę się przed siódmą. Kromka chleba z margaryną i herbata - reszta kalorii już na maratonie. Ubieram się - spodenki, koszulka, buty. Z czapeczki rezygnuję w ostatniej chwili. Idziemy na miejsce startu. Witam się ze znajomymi. Krótka rozgrzewka i "ostatnie przygotowania". Pogoda idealna na maraton - niezbyt ciepło, słońce za chmurami, wiaterek, czasami drobny deszczyk.



O godzinie 9 start. Biegnę spokojnie, z rezerwą. 5km - 23.30, 10km - 48.30. Na 13 kilometrze dopinguje mnie rodzinka - żona, synek i szwagier. 15km - 1.15. Mija mnie coraz więcej biegaczy. Realizuję jednak mój plan - pierwsza połówka wolno, druga szybciej. Czuję jak opuszczają mnie siły. Nie spodziewałem się tego. Na 20 kilometrze nie mogę już pić izostaru, pozostała więc woda. Półmetek - 1.50.31. Na 23 kilometrze przechodzę do marszu. Tego tym bardziej się nie spodziewałem. Nie mogę biec, a może mi się tylko tak wydaje? Z biegiem czasu nawet marsz sprawia mi kłopoty. Wlekę się z nogi na nogę. Postanawiam - 1 minuta biegu i 4 minuty marszu. Jakoś to idzie. Z perspektywy czasu uważam, że trzeba było biec bez względu na wszystko. Albo bym ten kryzys przełamał, albo padł. Może następnym razem to sprawdzę? Mijają mnie kolejni biegacze. Niektórzy ledwo powłóczą nogami, ale biegną. Przed 35 kilometrem dogania mnie Marian Parusiński. Miał wywrotkę i rozkwaszoną wargę. Mimo to biegnie dalej. Po punkcie odżywczym na 35 kilometrze odzyskuję siły. Doganiam Mariana i przez dłuższy czas biegniemy razem, rozmawiając o "atrakcjach" maratonów. Na 3 kilometry przed metą dościgamy dwóch biegaczy. Mam trochę sił, więc urywam się wszystkim. Co się stało z Marianem Parusińskim? Na metę nie dobiegł. Mijam jeszsze czterech biegaczy i wreszcie koniec maratonu. Czas o ponad godzinę gorszy niż planowałem - 4.32.36. Otrzymuję medal w kształcie Polski, chyba najcięższy z wszyskich które zdobyłem. Łyk wody i można ulżyć nogom siadając na ławeczce.



Droga do domu dłużyła się, a wejście na 3 piętro przyszło mi z trudem. Siły zregenerowałem jednak nadspodziewanie szybko. Po kilku dniach spędzonych w Lęborku wracamy do domu. W czwartek pierwszy trening po maratonie - 8 kilometrów w dość dobrym tempie. Trzeba przecież zrehabilitować się. Następny maraton - Świnoujście.


Kołczewo 27.06.2003

Napisał Jarek Kosoń